Zastanawialiście się kiedyś nad tym czemu właściwie wybieracie tę, a nie inną grę MMO? Czy chodzi o samo uniwersum, w którym się znajduje, setting SF z lotami przez kosmos w statkach kosmicznych ku obcym planetom, obcymi formami życia i strzelaniem z broni laserowej, czy raczej sielskie klimaty średniowiecza, miecze, wojowników i magię na każdym kroku? To jest raczej prosty wybór, jak myślę, wystarczy wiedzieć, co nas bardziej ciągnie. Ale przecież w granicach tego podziału jest tyle gier, że właściwie jedna podobna do drugiej, powiedziałby laik. A, nieprawda. Patrząc na to, co obecnie nam się wpycha na monitory kompów i smartfonów, twórcy gier nie stawiają obecnie na dogodzenie wszystkim, tylko raczej na robienie gry pod daną grupę odbiorców. No i pod siebie: opcja premium czyli Pay To Play (P2P) występuje w praktycznie każdej grze MMO, oferując super bonusy i inne cyfrowe udogodnienia dla postaci, jeżeli tylko sypniemy forsą.
Mamy więc na przykład gry, gdzie stawia się wyłącznie na PVP – pojedynki między graczami, z minimalną ilością fabuły, byle tylko przyciągnąć klienta, który chce rozładować frustrację z reala, dopadając postać innego gracza i skutecznie tłukąc ją mieczem z każdej strony, aż wróg wyzionie ducha, a gracz-zwycięzca poczuje się jak nowo narodzony, wstąpi swą postacią na zwłoki pokonanego i zanuci zwycięską piosenkę. Z drugiej strony, znajdą się również gry, gdzie rozgrywka opiera się na gotowaniu – od przygotowywania idealnego sushi po tworzenie pełnych wyzwań dań – i gdzie rywalizacja toczy się o tytuł najlepszego wirtualnego szefa kuchni.
Mamy takie gry, gdzie stawia się na seks przede wszystkim i tym tematem wciąga się graczy. Ileż to razy otwierała mi się ostatnio na internecie reklama gołej, cyfrowej laski w rozmaitych erotycznych pozach, narysowanej pięknie co prawda, cudowną kreską, z odwzorowaniem każdego szczegółu anatomicznego (których tak właściwie nie musiałam oglądać)... ale co reklamowała? Stronę porno? Ależ nie... anielską grę w settingu fantasy. No, spoko, jak kto lubi. Jednakże już patrząc na te rysunki wiedziałam, że ja nie kliknę za skarby świata, ale w tym momencie klika na nią mnóstwo samców potrzebujących „rozładowania” i z wypiekami na twarzy rejestruje się w grze, byle gapić się na gołe, pikselowe panienki.
Mamy i takie – coraz niestety mniej – gdzie próbuje zachować się ginący klimat gier fabularnych, wypośrodkować wszystko. Dać trochę pojedynków, trochę golizny w filmikach, czy też skąpym przyodziewku NPC, ale dać też to, co tworzyło od dawien dawna charakter gier: świat i cel, który przyświeca rozgrywce. Powód, dla którego wogóle się rejestrujemy, a więc system questów. Jeżeli zaś questy to i NPC, którzy je zlecają. Jeśli questy i NPC, to świat musi być rozbudowany na tyle, by postać biegając po nim miała na czym oko zawiesić (chyba, że tak właściwie to grafika graczowi do fabuły wogóle nie jest potrzebna, bo używa własnej wyobraźni, by zaludnić świat gry i równie dobrze bawi się na grze o wyśrubowanych wymaganiach co do karty graficznej, jak na gierce ADOM, zbudowanej z kodu ASCII, która spokojnie mieści się na starej dyskietce 1.44MB... ciekawe, ilu z was jeszcze te czasy pamięta...), a co najmniej nie musiała patrzeć na ten sam obrazek powielony x-razy, w innym wariancie kolorystycznym, tłukąc mobki, z których wydropić mu mają przedmioty questowe. Granie w sposób właściwie to niewinny, nie drażniąc nikogo poza generowaną cyfrowo postacią Bohatera Niezależnego to zdecydowanie, jak widzę, ginący gatunek rozrywki giercującej, dlatego zdecydowanie należałoby skłonić łeb w stronę jedynej chyba obecnie gry MMO, która spełnia te wymagania – Drakensang Online.
Mimo tego, że Drakensang jest obecnie jednym z wielu tytułów MMO do gry, w przeciwieństwie do większości z nich, nie skończył działalności po roku bądź dwóch, ani nie przeszedł zupełnie na płatne granie, przez którą stał się rozrywką dla wybranych. Nie jest też konieczne przy nim instalowanie nie wiadomo ile ważącego silnika na własnym dysku. Gra się przez przeglądarkę, ledwie raz, przy instalacji gry, ściągając jakieś niewiele ważące pliki. Może dla tych, co posiadają komputery najnowszej generacji to nie jest żaden plus, ale dla mnie, która z trudem odpalałam Skyrim u siebie – ta gra to absolutne zbawienie, gdy akurat poszukuję takiej rozrywki. Nie żre pamięci, nie wiesza wszystkiego, a nadal działa i wygląda bardzo, bardzo ładnie. Jest też dokładnie tym, czego potrzebuję od gier – wypośrodkowania wszystkiego. Nie podtykają mi cycków co chwila pod nos, ani reklam, ani tym bardziej nie żądają na każdym kroku forsy, by dało się grać. Pewnie, system kont premium istnieje, ale nie jest prezentowany nachalnie i nadal, grając zwyczajnie i nie płacąc ani grosza, da się coś osiągnąć. Nie każą bić każdego gracza, który mnie minie, dają na tyle questów, że mogę sobie spokojnie pobiegać po świecie i z satysfakcją robić krzywdę komuś, kto tylko padnie na ekranie i zaraz zniknie, by się odrodzić po restarcie mapy, a nie wybuchnie rozpaczliwym płaczem przed własnym komputerem, bo właśnie zdobył coś fajnego, a jakiś przypakowany tank zaczął go gonić, zabił i zabrał rzecz, nad którą się nieszczęśnik męczył kilka miesięcy. Oferują przyjemną rozgrywkę, po prostu. Dlatego ta gra, jako jedyna z rodzaju MMO w settingu fantasy trzyma mnie przy sobie od dobrych 5 lat i na której jestem codziennie nawet na kilkanaście minut. Jeżeli więc spotkacie Rycerkę Zakonu Smoka w czerwonym kostiumie do polowania na wilkołaki, jeżdżącą na jakimś rodzaju tygrysa, o imieniu Caylith – niemal na pewno spotkacie w Drakensangu mnie. Zagadajcie wtedy czasem, przedstawcie się, może pójdziemy razem na jakiegoś questa. Ja nie wyzywam od noobów i nie wykopuję z drużyny, kogoś, kto na to wybitnie nie zasłużył.
Zdaje się, że nie tylko mi się ta gra podoba. Obecnie Drakensang Online posiada ponoć ponad 35 milionów zarejestrowanych kont, a ilość graczy na ich licznych serwerach idzie w kolosalne liczby. Naprawdę niezłe osiągnięcie jak na niemiecką grę, która do poziomu sieciowego multiplayera wyewoluowała z niemieckiego systemu RPG „The Dark Eye”, o którym poza Niemcami prawdopodobnie nikt nie słyszał. No pewnie, nie słyszeli... ale sądzę, że praktycznie każdy słyszał o Drakensangu Online. Ta gra zwyczajnie coś w sobie ma, coś, przez co nawet jeśli się od niej odejdzie na jakiś czas, w końcu i tak się powraca. Najgorszy to nałóg, jak RPG, jak powiada moja RPGująca na realu druga połowa (a RPGuje od ponad 20 lat, więc wie co mówi), ale właściwie nieszkodliwy, niosący przyjemność. Czasem może ci sięgnie do portfela, ale nie po aż takie kwoty, by rodzina nie miała co włożyć do garnka. A ty się bawił będziesz jeszcze lepiej.
Podsumowując: szukacie czegoś w klimacie gry na role z reala, ale gdzie własną wyobraźnię zastępują piksele? Gdzie postać, którą stworzyliście, ożywa, ale nadal może robić to, co chce, ograniczona jedynie ramami świata, tak jak Mistrz Gry i podręcznik na realu ograniczałby waszą? Natychmiast ruszajcie na Drakensang Online. Nie pożałujecie. Między stadem cycków, a frustratami atakującymi wszystko, co się rusza i jest graczem – oto złoty środek, jakiego wielu z was szukało do tej pory i znaleźć nie mogło. Czas na chwilę prawdziwej zabawy.
Jak to już się utarło u mnie od kilku lat: temat, którym się fascynuję, powoduje konkretnie zboczenie obserwacyjne. Czyli, powiedzmy, jestem rekonstruktorką historyczną ery wikingów (nie „powiedzmy” – jestem nią jak najbardziej!), Duńczyków z 9-10 wieku. Jak myślicie, w jaki sposób oglądam wszelkie filmy osadzone w tym settingu? Ano tak, że w ciągu pierwszego kwadransa, zamiast śledzić akcję, wyszukuję odruchowo wszystkie błędy rekonstrukcyjne, jakich dokonali filmowcy i głośno, gwałtownie na nie reaguję, w przypadku naprawdę kolosalnych (hełm z rogami u wikinga!), wszelkie plagi tego świata sypią się na łby idiotów-twórców, że nie odrobili zadania przed przystąpieniem do pracy nad filmem.
Odkąd zaczęłam interesować się potrawami z różnych mediów – dzieje się dokładnie to samo. Czasami miska gulaszu jaką dostrzegę na filmie, o której poczytam w książce lub obejrzę i poczytam w grze, staje się o wiele bardziej interesująca niż quest, którego dotyczy. I tak, zamiast zachwycać się przedmiotem, jaki jest finalną nagrodą, cmokam i oglądam z każdej strony danie, jakie podsunął mi twórca fabuły, kombinując na wszystkie strony, jakby się tu do niego dobrać i je zrobić.
Zwykle, w przypadku książki lub filmu, sprawa jest dosyć prosta: albo udaję się bezpośrednio do źródła, czyli do autora i zadaję setki niewygodnych pytań o podstawy tej, a tej potrawy, smak i czy ma ona jakiś odpowiednik w realnym życiu, by na podstawie tych wskazówek ją zrobić, albo tak długo ją oglądam i porównuję z tym, co wiem na jej temat z reala, że jestem w stanie z samego opisu zrobić ją jak należy i prawie tak jak wyglądała tam, gdzie ją zoczyłam na początku.
Z grami sprawa ma się gorzej. Dosyć często dana potrawa zawiera składnik ze świata gry nie do zastąpienia w normalnym życiu, lub sama ma jakąś dziwaczną nazwę i jedynym, co nam pozostaje to zidentyfikowanie jej po wyglądzie ikonki, jaka jest do niej przypisana. Oczywiście, zawsze można się udać do twórców gry i zasypać ich takimi samymi pytaniami jak autorów książki, ale raczej nie będą mieli czasu by wam odpowiadać i będziecie właściwie skazani na swoje własne dochodzenie. Research jednak, przynajmniej u mnie, jest bardzo przyjemną częścią całego procesu.
Jak łatwo się domyślić, w Drakensangu, który przecież jest moją ulubioną grą MMO, nie zabrakło jedzenia. Całkiem też łatwo dopasować poszczególne regiony świata Duria do ich odpowiedników w średniowiecznej Europie, choćby patrząc na sam ich wygląd. Czasem jednak człowiek idzie na czuja.
Właśnie taką zabawę miałam z potrawą, o jaką się potknęłam w lokacji Schronienie Weriana. Ani jakoś szczególnie nie wyróżnia się ono geograficznie, ciężko dopasować, nawet po wyglądzie bohaterów do znanej mi nacji z prawdziwego świata, a twórcy gry nie mieli chyba nawet czasu by odpowiedzieć na moje pytania, zaś internety milczą. Jednakże od czego jest łączenie drobnych faktów? Jeżeli nawet postacie wyglądają jak przeciętni Europejczycy i tak są ubrani, to przecież mają imiona. I jakoś tak te imiona bardzo mi podeszły pod wyspy brytyjskie. By to jeszcze bardziej uściślić – pod Irlandię.
Mało tego – jest to właściwie jedyna lokacja z przyległościami, gdzie wspomina się o Świętym takim i takim, który coś zrobił dla społeczności. Wiecie? Od razu skojarzyło mi się to z pierwszymi misjonarzami, próbującymi nawracać Celtów na Wyspach, oferującymi strawę duchową chrześcijańską... niestety, jak uczy historia, samemu kończąc jako strawa. Lub pieczyste. Lub wężowe gryzadełko.
Jakby tego było mało, potrawa, którą zaczęłam się interesować miała w oryginalnej wersji nazwę „Stew” – jak najbardziej irlandzkie słowo określające danie jednogarnkowe, gotowane na ogniu, w kociołku, które jakiś obrany z rozumu tłumacz przerobił na polską „Zupę”. Święci Duriańscy, stew ma się tak do zupy, jak schabowy do gulaszu! Ale zanim zacznę się denerwować i preorować w tym temacie, jakby mi kto przyszedł i usiłował wcisnąć rogaty hełm, jako coś, co nosili wikingowie na co dzień, lepiej chyba będzie jak przejdę dalej w temacie dochodzenia.
Skoro więc dopasował się prawdopodobny odpowiednik nacji irlandzkiej, oraz zdecydowanie irlandzkie imiona i nazewnictwo – miałam już rejon geograficzny oraz potrawę, które musiała być pierwowzorem dla Stew Świętego Weriana – czyli irlandzkie stew. Miałam też całkiem ładnie przedstawiającą ją ikonkę, na której widać było nawet poszczególne składowe dania. I, ponieważ opis potrawy był bardziej niż skąpy, informując tylko, że Werian za pomocą takiego stew wykarmił tysiące głodujących, jak byk podeszło mi ono pod węgierską zupę gulaszową, która jest również odmianą stew, tylko ostrzejszą i bardziej paprykową. Za to niezwykle sycącą, smakowitą, taką, jaka nasycić potrafi każdy, największy nawet głód. A jeśli się owej ikonce starannie przyjrzycie – potrawa ma tam barwę mocną, której zdecydowanie nie powstydziłaby się ta doskonała jednogarnkówka, będąca tematycznie w połowie drogi między gulaszem, a zupą.
Powiedziałby kto: więc skoro Irlandia, to czemu nie robisz irlandzkiego stew? A ja na to odpowiem: Duria to odpowiednik ziemskiego średniowiecznego świata. A zatem Schronienie Weriana to odpowiednik rejonu podobnego jedynie do Irlandii. Kto zaręczy, że akurat tam do stew nie trafiłaby papryka i pomidory? Skoro na co dzień walczy się ze szkieletami i innymi ogrami, dodanie paru rzeczy do garnka, właściwych innego regionowi Europy nie jest żadnym odstępstwem w obliczu tak "nie z tej ziemi" rasy przeciwnika. Nasze Stew Świętego Weriana będzie więc irlandzko-węgierskie, koniec kropka.
Właściwie tyle było mi potrzebne do identyfikacji potrawy. Kilka przestudiowanych przepisów później wiedziałam już dokładnie co chcę robić i jak chcę to zrobić, by po czasie wytężonej pracy nad potrawą i wykonaniu paru bardzo fajnych zdjęć, z satysfakcją nałożyć sobie solidną porcję i spożywając Stew Świętego Weriana, wysłać moją postać w Drakensangu na kolejną, epicką przygodę.
A teraz wy również możecie zrobić to samo. Gdy zimno za oknem, słupek rtęci na termometrze spada poniżej zera, nie ma nic lepszego nad miskę pożywnego, przeładowanego pysznymi składnikami stew, które może nie ożywi umarłego smakiem, nie wykarmi tłumów, ale na pewno sprawi, ze poczujecie się niezwyciężeni.
A teraz łapcie poniższy przepis, działajcie i smacznego!
Składniki: (6-8 porcji)
500g szpondra wołowego z kością lub mięsa wołowego
2 cebule
1 marchewka
1 pietruszka
1 ćwiartka selera
1 duża, dojrzała papryka czerwona
1 duży pomidor
4 ząbki czosnku
2 łyżki czerwonej papryki wędzonej
1 łyżeczka kminku mielonego
1 łyżeczka ostrej papryki
2 małe przeciery pomidorowe (najlepiej domowe, jeśli macie pod ręką, a jeśli nie, to polecam puszeczki Pudliszek)
2 liście laurowe
sól, pieprz
3 łyżki smalcu (nie zastępujcie go pod żadnym pozorem margaryną ani masłem!)
ok 2 litrów wody
3 duże ziemniaki z gatunku sałatkowych, nie rozpadających się po ugotowaniu
Wykonanie:
Szponder kroimy na średniej wielkości kawałki.
Cebule obieramy, kroimy dość drobno choć bez przesady, bo i tak się rozpadnie podczas gotowania.
Marchew, pietruszkę obieramy, kroimy w ćwierć-plasterki, seler obieramy, kroimy w kostkę, paprykę kroimy w kostkę.
Pomidor sparzamy wrzątkiem, ściągamy z niego skórę, kroimy w kostkę. Czosnek kroimy bardzo drobno w kosteczkę.
Do dużego garnka, w którym będziemy gotować stew, wrzucamy smalec i podłączamy ogień na kuchni. Podczas, gdy będzie się topił, wrzucamy do garnka kawałki szpondra, pokrojoną cebulę, marchew, pietruszkę i seler i smażymy całość, często mieszając, aż cebula się zeszkli, a mięso się podsmaży. Zajmie to około 10 minut.
Na osobną, małą patelnię wsypujemy wędzoną paprykę, kminek i paprykę ostrą i podgrzewamy na sucho, by wydobyć maksimum smaku. Gdy zacznie pachnieć, szybko dodajemy koncentrat pomidorowy, mieszamy z przyprawami i smażymy masę na patelni aż pasta-baza do stew zacznie się robić brązowa.
Pastę papryczano-pomidorową wrzucamy do garnka z mięsem i warzywami i starannie łączymy ją z resztą, by rozpuściła się w smalcu i sokach warzywno-mięsnych.
Smażymy całość do momentu aż mięso będzie porządnie podsmażone z każdej strony. Dorzucamy wtedy pokrojoną paprykę, pomidora i posiekany czosnek. Mieszamy. Zalewamy ok 1 i 1/2 litra wody, wrzucamy liście laurowe i doprowadzamy do wrzenia.
Po tym, jak stew się zagotuje, zmniejszamy ogień i pozwalamy się mu gotować co najmniej godzinę, mieszając od czasu do czasu. Już po półgodzinie smak będzie bardzo mocno paprykowy, dymny, ale przy tym i mięsny, co oznacza, że jesteśmy na dobrej drodze.
Po około godzinie należy sprawdzić, czy potrawa nie zmienia się nam w gulasz, czyli czy aby za dużo wody nie odparowało. Dolewamy wówczas pozostałe pół litra gorącej wody i zagotowujemy raz jeszcze. Należy ponownie sprawdzić smak, by dodatek wody nie rozwodnił go. Co prawda uwzględniłam tę dodatkową wodę w ilości papryki wędzonej i ostrej przewidzianej w tym przepisie, by smak, nawet pod dodaniu wody był jak należy, ale każdy lubi co innego. Jeśli po dodaniu wody nadal będziecie mieć ten sam smak, co przed jej dodaniem, więcej "spapryczać" nie musicie. Jeżeli jednak wam za mało, ponownie nasypcie sobie na patelnię papryki wędzonej i ostrej, podgrzejcie, by wydobyć smak, zmieszajcie z odrobiną przecieru pomidorowego i dodajcie do stew.
Jeżeli smak paprykowy jest już ok, doprawiamy solą i pieprzem wedle upodobań, obieramy i kroimy w kostkę ziemniaki i dodajemy je do garnka. Gotujemy wszystko razem, aż ziemniaki zmiękną, dodatkowe 30-40 minut.
Z prawie gotowej zupy wyjmujemy kawałki szpondra, obieramy mięso z kości i wrzucamy je z powrotem, a kości się pozbywamy.
Ostatni raz sprawdzamy smak, a następnie serwujemy Stew Świętego Weriana do głebokich misek, każdą porcję posypując pokrojoną natką pietruszki.
SPRAWDŹ PRZEPISY NA GROWĄ NUKA COLE I EDA'S APPLE PIE ORAZ ZESTAWIENIE GIER O GOTOWANIU
Lubisz gotować?
Po więcej przepisów zapraszamy do naszego kącika kulinarnego :)
A gdybyście byli zainteresowani, więcej geekowych przepisów znajdziecie na moim blogu. Zapraszam też do polubienia mojego profilu na Facebooku. Nieustannie zamieszczam tam rozmaite, klimatyczne, geekowate i nie tylko potrawy (wraz z niewielkim felietonem dotyczącym każdej z nich). Zapraszam do zapoznania się, a tymczasem, bierzcie i róbcie, bowiem źle jest marnować czas, pragnąc, a nie czyniąc takiego dobra...
Ban-to-felki
Aktywnie gram w rozmaity role-play na żywo, kocham fantasy i s-f w każdej postaci, jestem molem książkowym pierwszego sortu, miłośniczką kotów, batoników Mars, rocka, metalu i muzyki filmowej, a także dobrego jedzenia - im bardziej "fantastyczne" tym większe wyzwanie w wykonywaniu go i podtykaniu rodzinie i przyjaciołom do testów. :)
Rodzaj: Fantasy MMORPG
Grafika: izometryczna • Premiera: 2012 • PvP: Tak • PvE: Tak •
Koszt: Darmowa • Platformy: Przeglądarka internetowa • Wersja PL: Tak •
Producent: Radon Labs • Wydawca: Bigpoint Games • Tematyka: Ciemne dungeony i wojna z bestiami
Ocena | Premiera | |
6. Ragnarok Online 2: Legend of the Second | 7.7 | 2012 |
7. World of Chaos | 7.7 | 2021 |
8. Hero Wars | 7.7 | 2016 |
9. Ragnarok Online | 7.7 | 2002 |
10. Broken Ranks | 7.7 | 2022 |